Wygraliśmy!

W ubiegły weekend w Miasteczku Śląskim i w okolicach odbył się rajd przygodowy Silesia Race. Rajd był wyśmienity. Określiłabym go jako industrial race. Wiadomo, że było trochę lasów. Ale w krajobrazie pojawiały się często obiekty przemysłowe: kominy, huty. Zadania specjalne do wykonania na terenie starych kopalń. Relacja będzie uboga w obrazki, bo nie było czasu na robienie fotek, bo rywale byli mocni. Impreza była gruba, bo na start wszystkich tras przychało grubo ponad 300 zawodników.

Startowaliśmy z piątku na sobotę. Na początku był krótki prolog po Miasteczku Śląskim i okolicach. Mapę zgubiliśmy. Ale mieliśmy zaledwie 3 minuty straty do pierwszego męskiego zespołu. Poniżej zamieszczam schemat naszej trasy 150 km+. Z takich pobieżnych wyliczeń zrobiliśmy około 165 km i to całkiem optymalnym wariantem. 

Dla mnie zupełnie novum był etap pieszo-rowerowy. Polegało to na tym, że jedna osoba biega, a druga towarzyszy jej na rowerze. Miałam najwięcej obaw o to jak nam wypadnie taka współpraca, bo z założenia nie jesteśmy Kenijskimi biegaczami. Wiadomo, że na rowerze jest zawsze przyjemniej. Było całkiem chłodno, więc chętnie rwaliśmy się do biegania. Ważne również, żeby gabaryty człowiecze zanadto nie odbiegały od siebie. Jechaliśmy na rowerze Darka. On ma trochę dłuższe nogi. Jakoś do końca nie czułam tego roweru.

Przy nalocie na punkt czwarty (Lotnisko Pyrzowice) nawet dogniliśmy czołówkę rajdową. Czyli źle nie było. Tam koncertowo spadłam z roweru prosto w kałużę. 

Na rajdzie były dwa etapy. Premiowane lub karane. Wszystko w zależności od wyniku. Zasada dotyczyła pierwszego etapu kajakowego oraz trekowego. Zasada świetna: jesteś dobry, to dostajesz bonus; a gdy beznadziejny to jeszcze karają. Selekcja naturalna. Życie. Takie zasady dodały uroku zawodom. Jeśli jakiś zespół faktycznie znajdował się w czubie, to było o co walczyć. Bo premie były przyznawane bez względu na osiągnięty czas. Różnice mogły być sekundowe. Trochę kalkulowaliśmy z Darkiem, bo jako rowerzyści musieliśmy dać z siebie wszystko właśnie na etapie rowerowym. Biegowo jesteśmy kiepscy, a na kajaku to nigdy nie wiadomo. Tym bardziej, że pierwsze kajaki robiliśmy prawie po ciemaku. Na ostatnim etapie rowerowym, to dostałam niezłego przyspieszenia. Coś mi się wydaje, że szybciej jechaliśmy na rowerze pod koniec rajdu niż na początku. Może przez te punkty…

Opisy punktów

Na szczególną uwagę zasługują malownicze opisy punktów zastosowane przez organizatora. Na niektórych zawodach czasem bywa tak, że autorzy tras są bardzo oszczędni w tej kwestii do tego stopnia, że w takie rarytasy nie zaopatrują zawodników. Kółko na mapie i proszę sobie szukać w lesie. Tym razem było inaczej. Nie dość, że bogato w narracji słownej, to były przeurocze grafiki z sugestią strony ataku na punkt. Opisy były kluczowe. Aby odnaleźć wiele z lampionów, trzeba było wyznaczać azymut. Opisy punktów takie jak: róg ogrodzenia huty, nasyp kolejowy, pomiędzy nasypami kolei wąskotorowej a Centrali Magistrali Węglowej wskazywały, że na Śląsku jesteśmy. Kilka przykładów poniżej (dostaliśmy tego aż cztery strony).

Zadania specjalne

Otóż na trasie było ich kilka.

  • Dojeżdżamy do punktu nr 14. Trzeba odnaleźć ruiny kopalni w lesie. Tylko, że w obrębie koła były dwa miejsca z ruinami. Na początku trafiliśmy do tych niewłaściwych. Na terenie już tych właściwych organizatorzy skitrali dwa lampiony. I sobie szukajcie.
  • Zadanie drugie. Packrafting. Zupełna nowość przynajmniej dla mnie. Jedna osoba wykonywała zadanie, które polegało na szukaniu również lampionów na terenie jeziorek.


Organizator zdjęć jeszcze nie opublikował, więc podkradłam ze strony tyle, co udostępnili. No nie jest to Darek. Ale tak to mniej więcej wyglądało. Taki sprzęcik podobno 4 kg waży.

Ja w międzyczasie walczyłam z rurką, która odpięła się od bukłaka. Szczęście, że nic się nie wylało. Mokrość mnie już nie przeraża, raczej brak picia.

  • Śmiechu było co nie miara, gdy na odprawie autor trasy opisywał jak mamy się zabrać do zadania nr 3. Otóż dojeżdżacie do Tarnowskich Gór (tak miasto się nazywa). Nie możecie tutaj korzystać z telefonów. Znajdujecie ulicę Szwedzką. Punkt jest w mieszkaniu. To nie żart. Wskazówka taka: suma cyfr z bloku i numeru mieszkania miała dawać 10. Dojeżdżamy do Szwedzkiej. Bez pardonu pytam się ludzi, gdzie mieszka Pani Franke. To w końcu nie Warszawa, wszyscy się znać powinni. A czy ta Pani to na poczcie pracowała? Zdecydowanie zbyt skomplikowane pytania. Nie potrafiłam odpowiedzieć. Trudno. Rozdzieliliśmy się. Każde z nas obleciało kilka bloków i się udało znaleźć mieszkanie Państwa Franke. Rowery zostawiamy na dole, a na górze witają nas rodzicie organizatora. Kanapeczki, colka i te sprawy. Oczywiście zdjęcia. Czasu nie mamy! Szybko polecieliśmy na dół i dalej rowerem. Na takich zadaniach trzeba uważać. Należy pamiętać, żeby w końcu kartę podbić. Bo w ferworze walki, na zmęczeniu zapomina się o kluczowych sprawach. Niektórzy organizatorzy specjalnie robią takie punkty, żeby sprawdzić czujność zawodników. Złośliwcy przeokrutni. Bo dowodem na mecie jest zawsze karta, a nie fakt zjedzenia kanapki na punkcie. Zadanie przezabawne. Bardzo.

  • Zadanio-etap. Na ostatnim etapie rowerowym był przerywnik w postaci bno (około 5 km) do wykonania. Decyzja tutaj należała do nas. Robimy razem lub oddzielnie. Podzieliliśmy punkty i każdy pognał w swoją stronę. Umowa była taka, że jak skończę, to mam dzwonić do Darka. A nuż, widelec uda mi się zrobić więcej niż planowaliśmy. Kończę swój ostatni punkt. Dzwonię. Darkowi telefon się rozładował. No dobra, to na powrocie na miejsce umówionej zbiórki wezmę jeszcze jeden punkt. Wejdę na wzniesienie i się będę darła. Traf chciał, że jak schodziłam z mojego dodatkowego punktu, to Darek jechał na tej górze. Dobrze, że go zauważyłam. Bardzo sprawnie nam to wyszło. Jeszcze za dnia.


No ale ten biały kolor na mapie, to wiele z przebieżnością wspólnego nie miał. Badyle ciągle. Ciężko było tam biegać. Dojeżdżałam sobie w okolice punktu na rowerze, a potem pieszo do niego docierałam.


A tak wyglądały okolice punktu nr 5.

Albo biegałam z rowerem przez las. Punkt nr 1 łatwy był. Zostawiłam rower przy drodze i wystarczyło tylko przez strumyk przeskoczyć. Całkiem szeroki był. Więc musiałam w niego wleźć. Na oko: woda może do połowy łydki będzie mi sięgać. Płytko całkiem. Nie wiem, czy to jakieś felerne miejsce było. Krok i grzęznę prawie po pas. Takie zdradliwe te strumyczki. Dobrze, że mnie nie wciągnęło.

Końcówka

Końcówka nasza była taka, że musieliśmy grzać ile wlezie na tych rowerach. Wiedzieliśmy, tylko, że jesteśmy pierwszym mixem, ale przewaga po karach/premiach była dla nas zagadką. Finalnie na metę drugi zespół przyleciał 1.5 h po nas. Gdy wyruszaliśmy na ten ostatni etap rowerowy, to minęliśmy po drodze Asię Jachym i Łukasza Drewniaka, którzy etap pieszy kończyli. Czyli mieliśmy (z ich przebieraniem) jakieś 10 minut przewagi. Właściwie nigdy nie wiem, czy fajniej jest uciekać, czy gonić. Najchętniej nie widziałabym konkurencji na trasie. Niewiadoma na mecie jest w końcu najfajniejsza.

Meta, nagrody i kotki

Wiadomo na zawody jeździ się po to, żeby wygrywać. Ale całkiem sympatycznie jest dostawać nagrody. Organizator był niezwykle hojny. Otrzymaliśmy pieniądze, bilety na packrafting i jeszcze 5 kg odżywek. Z tego ostatniego ucieszyłam się najmniej. Na zawody przyjechaliśmy pociągiem. Jechałam z założeniem, że wody i jedzenia pozbędę się lub przemielę w trakcie zawodów. Wyszło inaczej. Ciuchy, buty były mokre. Ciężkie się to zrobiło. W ramach oszczędności miejsca plecakowego zrezygnowałam z brania śpiwora, karimaty. Zwykle jeżdżą ze mną różne torebki z kotkami. Wielkim cudem spakowałam się w JEDEN plecak. A gdyby były rolki?


Oto dowód rzeczowy.

Widzę zasadniczy postęp w moich umiejętnościach pakowania. Gotowe torebki rozdzielone na przepaki. Bo były aż dwa. A że były kajaki, to suche trzeba było mieć na zmianę. Pomijając wszystkie kary/premie, klasyfikacje męskie/mixowe, to przyjechaliśmy jako czwarty zespół na metę (właściwie piąty, bo Szymon Pietrowski i Krzysiek Łakomiec takiego nabrali rozpędu na trasie, że zapomnieli podbić jednego punktu). Czyli bardzo ładnie:-) Aż takiej kosmicznej straty do zwycięzców nie mieliśmy. Jako mixy byliśmy pierwsi. Zwycięstwa, które łatwo przychodzą są średnio cenne i właściwie mnie już nie cieszą. Konkurenci byli mocni, więc było z kim rywalizować. Serdecznie im dziękujemy za walkę i za to, że mieli siłę z nami przegrać. Równie wielkie dzięki należą się organizatorom, bo bardzo miło było na Śląsku. 

Komentarze