"Tylko, tylko" - rajd we mgle

Ice Adventure Race. Nigdy z Darkiem jakoś większych problemów nie mieliśmy z ukończeniem trasy na rajdzie. No ale zdarzył się ten pierwszy raz. Dla mnie to był w ogóle pierwszy długi rajd. Średnio bywało to ok 8-10 h. Tym razem wyszło nam 26 h rajdowania. Darek przyjął w stosunku do mnie retorykę "tylko, tylko", która zaczyna na mnie coraz bardziej działać. Tylko 15 km, tylko 100 km na rowerze. A narty to sama przyjemność. I tak miało się zebrać 140 km. Bo planowaliśmy całość zrobić. Oczywiście z palcem w nosie. I palców okazało się za mało.

Schemat wyglądał następująco. 

Start jakoś przed 23 w piątek z rynku w Szaflarach. Pierwsze 10 km. Szaflary i okoliczne pagórki. Że niby godzinę, półtorej nam to zajmie. Wyszły dwie. I tutaj nastąpiła pierwsza weryfikacja, że będzie wolniej niż zakładaliśmy. Niby śniegu po kostki. Ale okazało się, że mgła będzie towarzyszyła nam dłużej niż byśmy sobie życzyli. Krótka rozgrzewka poniżej.


A tutaj zbiegamy już z ostatniego punktu.

Powrót do bazy i przesiadka na rower.

Sporo asfaltu, ale też i trzeba było szargać się z rowerem przez las. Ale względnie jechaliśmy. Tzn. ja jechałam za Darkiem. Jak Darek może, to ja też. Tylko, że Darek to po wszystkim jeździ. Zsiadam na moment z roweru. Asfalt i jakieś niewielkie nachylenie. Zjeżdżam w dół. A rower stoi. Założenie opon z kolcami okazało się strzałem w oblodzone nawierzchnie. A na trasie tego odcinka było zadanie piątkowe. Wejście na Kramnicę. Taka tam tylko skała. Darek się podjął. Podobno rekord wejścia to 6 minut. I 30 m w górę. Okazuje się, że Darek to wszystko potrafi. Za skromny jest i tyle.

Rower poszedł nam stosunkowo gładko po tym asfalcie i śniegach. Ja popsułam na wstępie błotnik z tyłu. Urwał się. Po ciemku dojechaliśmy do przepaku A. I pierwsze biegówki na obrzeżach Rezerwatu Bór na Czerwonem.

Na pierwszy rzut oka, to idealna mapa dla ubogich orientalistów. Mgła. Płasko i jeszcze wyratrakowane. Malina. I mgła. Teren stosunkowo łatwy do nawigacji. 10 km, czyli krótko. Pewnie wyjdzie 1,5 h. I ta mgła. I śnieg. Biało pod nogami i przed nosem. Odległości zaczęły się zacierać. I mgła. I na pewno źle ją wyrysowali. Mapę. I mgła. No na coś trzeba zwalić. Trasa łatwa. I punkty zaczęły się ukrywać. We mgle. Mnie dopadło pierwsze ziewanie. Takie, które jednocześnie wywoływało odruch wymiotny. I tak mechanicznie przez godzinę sunęłam na tych biegówach. Zaczęło się jasno robić. Ale też było biało. I Konwalie nas tutaj dogoniły. Później, to się często widzieliśmy. Zakręciliśmy się. Pętelkę zrobiliśmy. I ten etap robiliśmy 4 h. A ta mgła to taka była mniej więcej. Jak wszędzie indziej na świecie, czyli biała.

I nawrotka do przepaku w Nowym Targu. I krótkie bno po Nowym Targu. Tam jest takie syfiaste powietrze. Co się nawdychaliśmy, to tylko nasze. I do końca życia. I takie punkciki były jak bacówka, pomniki, drzewa. Łatwe. Żeby nie było.

Tak dobrze szło, że nazwę ulicy źle przeczytałam. Oczywiście zwalmy teraz na zmęczenie. Świetne było to, że nie dostaliśmy na wstępie wszystkich map. Dopiero jak wykonaliśmy dany etap, to odbieraliśmy mapę na kolejny. Także cały czas nie wiedzieliśmy, co czeka nas dalej. I dorwaliśmy w końcu mapę z tymi 20 km biegówek. Z Nowego Targu na Turbacz. 

Według mnie najciekawsze było podejście Z Nowego na Bukowinę Obidowską. W miarę wchodzenia, mgły było coraz mniej. I słońce się przedzierało. A na punckie 4. z tego etapu to tak pięknie było. Cudownie.


Bukowina Obidowska 1040 m.n.p.m.To białe za choinkami, to mgła w której przed chwilą byliśmy. A w tle Tatry oczywiście.


Taaa a w tym kiosku to pewnie papierosy kiedyś sprzedawali.


A kawałek dalej też było ładnie.

Nam się tam tak bardzo podobało, że już nie zrobiliśmy zawrotki na czarny szlak. Tylko przez las sobie poszliśmy. Ścieżyną sobie z nartami w ręku szliśmy. I szliśmy. Aż się ta ścieżyna skończyła. Zanikła w tym śniegu. Albo między drzewami. I głębokość śniegu to była mniej więcej w przedziale: od kolan po pas. 


Tutaj funkcja wodoodpornych skarpetek się wyłączyła. No wpadł do środka. I tak nieźle się spisały. Dały aż 15 h suchości. Czaderski wynalazek.


A później było już podejście na Turbacz. No i tak idioci niszczą ślady narciarkie. I jacy są przy tym szczęśliwi...

No ale człapiemy, człapiemy. Gorce to jednak małe są. Po drodze spotkaliśmy Magdę z Krystianem. Dalej Magdę Gruziel z Pawłem Słomką. Oni tam wszyscy turystycznie byli. Przypakiem zupełnym. Tak sobie zjeżdżali. Podejście z punktem po drodze, który sprawił nie tylko nam wiele kłopotu. Szósteczka. Podobno ktoś przewiesił. Ja tam dostałam drugiej fazy spania. Darek poszedł szukać, a ja się położyłam na nartach. No i tam zeszło sporo czasu. A punktu finalnie nie znaleźliśmy. Ciemno zaczęło się robić. Wleźliśmy i grzbietem sunęliśmy na ten Turbacz. Mgła się skończyła. I zostało rozgwieżdżone niebo. I półpełnia. Jasność w końcu. Czołówki zbędne były. Oj magicznie bardzo, bardzo.

Jest ten Turbacz. 1310 m.n.p.m. Nawet się dorobił schroniska. I kolejne wspaniałkowe zadanie. Trzeba przeszukać lawinisko celem odnalezienia ofiary. Takiej sztucznej ofiary. Czujniczkiem. I znowu doszły nas Konwalie. Zmieniamy biegówki na zjazdówki. I nartostradą w dół. Ta nartostrada, to tak ścieżyna między dzrzewojami była. I pługiem. I w krzaki. I już poślady bolą. Dawno na tych zjadzówach to ja nie byłam. Od tego czasu, to coś mi łydki urosły. Ciasno w tych butach okrutnie. Ale grzać trzeba solidnie. Bo z 12. na 13. punkt to nas orczyk miał zawieźć. Po drodze trzeba było jeszcze punktów szukać. Cienko z czasem. Wbrew sztuce rajdowej się rodzieliliśmy. "Darek pruj! Zatrzymaj wyciąg! Ja dojadę!". Grzebałam się na tych zjazdówkach. Mi podczas tego zjazdu światło się skończyło. Ostatni taki brak w trakcie, to się tomografią skończył. A Darek się spóźnił. Po 21:00 przyjechał. Mało kto skorzystał z tego orczyka, jak się później okazało. I musieliśmy z buta dawać do bazy przepakowej. Tej w Nowym Targu. Cudowne 6 km asfaltu. Boski spacer. Tak dla urozmaicenia:-) A z tej bazy przepakowej to jeden punkt na rowerze zrobiliśmy tylko. Miały być dwa. Ale ja się zaczęłam zataczać na tym rowerze. Tak mną zaczęło kolebać z kolejnego ataku spania. Zeszłam już na chwilę z niego. I koniec. Padłam na materac i od razu usnęłam. Tak brudna, spocona. No ale bez roweru.

To był najfajnieszy rajd, na którym dotychczas byłam. Wszystko świetnie z organizowane. I mapy foliowane. I o każdy szczegół organizatorzy zadbali. Przemiło na przepakach. Trasy wymagające. Punkty zlokalizowane w bardzo ciekawych miejscach. No w samych superlatywach, bo nie wypada inaczej. I wszystkiego dużo. Porządnie. Ambitnie. A zdjęcia w tym poście to większości Staśka Rittera. Zdolna bestia. Nasze od razu widać brzydsze znacząco.

No może warto zaznaczyć, że to w końcu góry były. Kilka warstwic przeszliśmy jednak. Fanką zimowych zawodów zostałam. Pewnie do pierwszego odmrożenia. A, że wyszedł nam rajd właściwie narciarski (najwspanialsza na świecie formuła), to sobie tylko na kolcach mniej pojeździliśmy.

A za wszystkie rady, wskazówki w ramach przygotowania, to serdecznie dziękuję. Wszystko się przydało. Ten sprzęt, który popsułam, też bardzo się przydał:-)

Do przyszłego roku? "Tylko, tylko" zdrowia i śniegu. Więcej nie potrzeba. Fajnie się męczyć z fajnymi ludźmi:-) Dziękuję:-)

Komentarze

Super tylko pozazdrościć i

Super tylko pozazdrościć i gratulacje wygraliście. Tak myślę o zorganizowaniu podobnych zmagań, ale na samych nartach biegowych na Podlasiu. Terenu szmat, śniegu też zawsze sporo coś pomyślę na przyszły sezon tym bardziej, że mnóstwo ZPK w terenie czyli trasy są gotowe - pewnie uczestników nie będzie zbyt wiele, ale sam z przyjemnością pośmigam  w terenie. Nawet opublikuje wcześniej mapy z trasami.

Potwierdzam, że było super,

Potwierdzam, że było super, pod każdym względem. Żałuję tylko, że nie udało nam się zaliczyć wszystkich atrakcji, jakie przygotowali Organizatorzy. Ale pocieszające jest to, że ten kto nie był - może żałować tylko bardziej.